piątek, 17 lipca 2015

Oglądając #1: Jaka piękna, letnia katastrofa!

Kadr z filmu Między słowami S. Coppoli, 2003.

Po serii dni, które mogły uszczęśliwiać jedynie fanów angielskiej pogody, ponownie witają się z nami upały, a wraz z nimi kolejki przed lodziarniami, dzieci bawiące się w fontannach, nowe zdjęcia znajomych na Facebooku i Instagramie; świat  znów szaleje od drinków, ciepła i kolorów. Czujesz, że czas i na Ciebie, bo cóż Ci innego pozostaje  tak więc po chodniku turkoczą wypełnione po brzegi walizki, słyszysz nerwowe dopytywanie, czy na pewno wzięliście ze sobą bilety, parę minut zajmuje ustalenie, kto miał wyłączyć żelazko, a zmęczony mózg produkuje co chwila dręczącą myśl: "Czy aby zamknąłem/am drzwi? Przecież musiałem/am zamknąć, szarpałem/am klamkę trzykrotnie... Ale czy na pewno?". Nie trudno zauważyć, że nerwowość rośnie w zadziwiającym tempie i do pełni dramatu brakuje już tylko beznamiętnego głosu odliczającego sekundy do eksplozji. Na szczęście w samochodzie, pociągu, samolocie zajmujesz swoje miejsce. Zmartwienia przesłania rozkoszna wizja plaży, zabytków, egzotycznych miejsc... Bo czy nie przyszedł własnie najwyższy czas na wyprasowanie zmiętej życiem duszy?

Docierasz na miejsce i...


UPS.

Coś poszło nie tak. Zamiast łapać piękno chwil, wolisz siedzieć w hotelowej wannie i słuchać Summertime Sadness Lany Del Rey. Wzniosłe zabytki, zamiast napełniać serce zachwytem, każą raczej zadawać sobie pytanie na temat przemijalności świata. Nic dziwnego, że plujesz sobie w brodę, skoro przed wojażami naczytałeś/aś się za dużo Montaigne'a, żyjącego od podróży do podróży, i szczerze uwierzyłeś/aś w zbawienną siłę wyjazdu. Słodka naiwności! Czy nie ostrzegał Cię Kartezjusz, który pisał w Rozprawie o metodzie:

Ale gdy zbyt wiele czasu się obraca na podróżowanie, człowiek staje się wreszcie obcym we własnym kraju; kiedy się jest zanadto ciekawym rzeczy, które działy się w minionych wiekach, jest się zazwyczaj bardzo nieświadomym tych, które dzieją się współcześnie z nami.

Jeśli pamięta się jeszcze o tym, że sam autor cytowanych tu słów zdecydował się na podróż do Sztokholmu i była to  mówiąc delikatnie  wycieczka ze skutkiem śmiertelnym,  lato zdecydowanie nabiera czarnych barw. I jak tu żyć, gdy żar leje się z nieba, za to w duszy jedna wielka zima? Nikt przecież nie chce, by cały skrzętnie planowany wyjazd okazał się klapą.


Niezależnie więc, czytelniku, czy właśnie opalasz się w Egipcie i przeżywasz szczytowe chwile urlopowej depresji, bo przecież w biurze podróży wszystko zapowiadało się lepiej, czy może siedzisz w dusznym mieszkaniu lub korporacyjnym boksie  Filozofnik ma dla Ciebie rozwiązanie, zawierające się w krzepiącej wiadomości: zawsze może być gorzej.

A ponieważ nie ma lepszej terapii od obserwowania cudzych niepowodzeń, witam serdecznie w filmowym przewodniku po podróżniczych katastrofach.

(Uwaga! Spoilery.)



Kadr z filmu Między słowami S. Coppoli, 2003.

Jeśli nie bardzo wiesz, kim jesteś i dokąd zmierzasz, lepiej nie liczyć na to, że tułaczka wskaże zbawienną odpowiedź. Szczególnie, gdy jak w filmie Między słowami (2003) przyjeżdżasz do całkowicie obcego miejsca, by wspierać męża-fotografa w pracy. Tak robi Charlotte, absolwentka filozofii bez szczególnego planu na dalsze życie. Czuje, że chciałaby wyrazić siebie jako pisarka, ale do tej pory nie stworzyła niczego, co mogłoby ją zadowolić. W świeżym małżeństwie czuje się sama – świat show-businessu, który fotografuje mąż, raczej budzi w niej rozbawienie niż podziw. I oto są razem w Tokio, stolicy introwertyzmu: on wychodzi rano i wraca wieczorami, jej pozostaje samotny czas w hotelu.

W tym samym hotelu spędza czas Bob Harris, podstarzały gwiazdor filmowy, który aktorsko miałby coś jeszcze do powiedzenia, ale pozostaje mu odcinanie kuponów od sławy. Do Japonii przybywa, by zagrać w reklamie whisky. Łatwe pieniądze, ale upokarzające. Nic dziwnego, że z Charlotte poznają się w barze, gdy on próbuje zalać duchową pustkę alkoholem.

Razem przypominają te pary, które tworzą się na letnich obozach - ona z Rzeszowa, on ze Szczecina, świetnie się dogadują, ale przecież pamiętają, że za pięć dni wracają do domu. Zawiązuje się wyjątkowo silna nić porozumienia, choć wiadomo, że już za chwilę zostanie brutalnie zerwana. Zarówno oryginalny tytuł: Lost in Translation, jak i polski: Między słowami, odnosi się do czegoś niewyrażalnego i nieuchwytnego. I to w tej niedookreślonej przestrzeni rozgrywa się ni to romans, ni to zwykła przyjaźń. Ale mimo wszystko obojgu jakoś lżej, gdy osamotnienie staje się wspólnym osamotnieniem, smutek wspólnym smutkiem.

Zwycięzców nie będzie, a plany na dalsze życie nie ułożą się same. Mimo że umysł układa scenariusze "co by było, gdyby...", ostatecznie liczą się twarde fakty, tu i teraz. I choć wydaje się, że bohaterowie niosą sobie wzajemnie pocieszenie, to jednak ma ono wyjątkowo gorzki smak. Nic nie zapowiada przecież tego, że małżeństwo Charlotte zapłonie nowym ogniem, a kariera Boba odrodzi się jak feniks z popiołów.



Kadr z filmu Śmierć w Wenecji L. Viscontiego, 1971.

Może być też i tak, że podróż szykuje nam spotkanie ze spełniającym się przeznaczeniem. A to wszystko w filmie Śmierć w Wenecji (1971), który za sprawą komedii Chłopaki nie płaczą w pamięci Polaków zapisał się jako "film o facecie w łódce". Gdyby to tylko było takie proste!

Początek XX wieku. W słynnej gondoli podróżuje Gustav von Aschenbach (w noweli Tomasza Manna, na podstawie której powstał film, Gustav był pisarzem; w filmie Viscontiego zaś został przerobiony na kompozytora), który przybywa do ukochanej Wenecji, by powalczyć z twórczym kryzysem. W luksusowym hotelu spotyka Tadzia, polskiego młodzieńca o niezwykłej urodzie. W ten sposób artysta, który całe życie starał się szukać, uchwycić, zdefiniować, kreować Piękno, spotyka je w Mieście na Wodzie. A z takiego spotkania nie można wyjść cało. 

Nie jest to jednak relacja erotyczna. Gustav postrzega Tadzia tak, jak gdyby usłyszał idealny utwór muzyczny, czy ujrzał niedoścignioną w technice rzeźbę. I choć artysta mógłby uciec, to nie bardzo potrafi i nie bardzo chce. Wokół niego zatacza kręgi epidemia cholery, która w czasie jego pobytu wybuchła w mieście, lecz nie powstrzymuje to kompozytora przed dalszym śledzeniem swojego ideału. Tak oto w Wenecji stykają się ziemia i morze, młodość i starość, nowe i stare, doskonałe i ułomne, życie i śmierć.

To uderzające Piękno działa na artystę jak światło lampy na ćmę. Nęci, ale również zwiastuje zbliżający się koniec. Gustav obserwując chłopca na plaży, obserwuje jednocześnie swój dogasający los. Bilet do Wenecji obejmował podróż tylko w jedną stronę.


Kadr z filmu Kabaret  B. Fosse'a, 1972.

Kabaret (1972) zapisał się w historii kina nie tylko jako jeden z najlepszych (a może nawet najlepszy) musicali wszech czasów, ale także jako ten film, który sprzątnął Oscara za reżyserię sprzed nosa pierwszej części Ojca Chrzestnego. Nie warto jednak pochopnie wieszać psów na Akademii za ten nieoczywisty wybór.

Lata trzydzieste XX wieku. Brian Roberts przybywa do Berlina, kabaretowej stolicy Europy. Szukając mieszkania, poznaje Sally Bowles, początkującą kabaretową piosenkarkę. On nieśmiały i wycofany, ona pewna siebie i przekonana, że świat padnie jej do stóp. Kiedy Sally śpiewa o tym, że zamierza przemierzyć Europę cal po calu, krok po kroku, mila po mili, mężczyzna po mężczyźnie, nie mamy powodów, by jej nie wierzyć:




Choć pozornie wiele ich dzieli, szybko znajdują wspólny język. Oboje są wrażliwcami, którzy w szalonym berlińskim światku poszukują własnego miejsca. Sytuację komplikuje dopiero pojawienie się Maximiliana von Heune; arystokrata robi ogromne wrażenie i na Brianie, i na Sally. Jednakże świeżo poznany Niemiec nie jest pozbawiony wad swojej klasy społecznej - chociaż klimat polityczny w kraju drastycznie się zmienia, on kwituje to wzruszeniem ramion i pełną wyższości obojętnością.

We trójkę z dziecięcą ekscytacją planują wspólny wyjazd do Afryki, gdzie pragnie ich zabrać Max. Ale marzenia i pełne optymizmu przewidywania okażą się naiwne aż do bólu. Gdy Brian i Maximilian w letniej scenerii piwnego ogródka wznoszą toast za przyszły wyjazd, rozbrzmiewa radosny śpiew. Tak rozpoczyna się jedna z najsłynniejszych scen w historii kina:




Jutro należy do mnie, śpiewa z pełnym przekonaniem młody blondyn. Ale sielska pieśń o biegnącym wolno jelonku i letnim blasku słońca szybko zmienia swój wydźwięk, gdy oko kamery kieruje się na ramię śpiewającego i ukazuje nazistowską opaskę. Piosenkę ochoczo podchwytują kolejne osoby, aż do chóralnego finału okraszonego tryumfalnym salutem rzymskim. Niewinny z początku utwór w jednej chwili okazuje się być zwiastunem nieprzejednanych trybików historii, które za chwilę zmiotą i śmiech, i frywolny świat kabaretów, i piękne plany na afrykańską podróż.


Kadr z filmu O północy w Paryżu W. Allena, 2011.



Wiadomo, że pierwszy poważny wyjazd z tą-drugą-połówką wystawia czasem relację na zbyt ciężką próbę. Każdy, kto przeżył podróż z nietrafioną partnerką bądź nietrafionym partnerem, potrafi do tej pory wymienić na jednym wydechu jej/jego najbardziej irytujące cechy. A jeśli komuś życie oszczędziło podobnych sytuacji, musi uwierzyć, że podróż to często najlepszy papierek lakmusowy uczuć. Tak już jest, gdy obserwuje się wzajemnie w nowych, różnych sytuacjach. I na nic zda się tu romantyczna sceneria, nawet jeśli mowa o samym Paryżu.

Przekonał się o tym Gil, bohater allenowskiej komedii O północy w Paryżu (2011), niespełniony hollywoodzki scenarzysta, który pragnie ukończyć swoją pierwszą poważną rzecz  powieść. Wraz z piękną Inez przyjeżdża do stolicy Francji, by planować ślub i odblokować się twórczo. Piękne plany przemieniają się jednak w puszczone w ruch kostki domina: on okazuje się niepoprawnym romantykiem, który szuka pocieszenia na targach ze starociami i w samotnych spacerach, ona zaś kobietą konkretu, którą w przerwach od planowania idealnej ceremonii zadowala spędzanie czasu z pretensjonalnymi znajomymi. Nic dziwnego, że gdy tylko pojawia się okazja do sentymentalnych podróży w czasie, Gil czyni to aż za chętnie, gubiąc równowagę między przeszłością a teraźniejszością. 

Choć, jak na komedię przystało, zakończenie nie zabrzmi tak gorzko jak w poprzednich filmach, przesłanie jest dość oczywiste. Wypowiada je zresztą Gil: teraźniejszość nie jest satysfakcjonująca, bo życie nie jest zbyt satysfakcjonujące. I w tej kwestii nawet Paryż nie może pomóc.

~*~

Pocieszeni cudzym nieszczęściem? Jeśli niewystarczająco, całe mnóstwo dziwnych, mrożących krew w żyłach, budzących współczucie, ale także zabawnych przygód z podróży znajdziecie na blogu duchowej siostry autora: Ms Dalia and Her Bag.

Za to na Filozofniku pojawi się wkrótce pierwszy tekst z cyklu #czytając. Opowiem w nim o zabawnych, zaskakujących i gorszących faktach z życia pewnego pisarza-filozofa. Już teraz serdecznie zapraszam!

8 komentarzy:

  1. Marku, jak zawsze jestem pod ogromnym wrażeniem Twojego pisarskiego stylu. Ośmielę się stwierdzić, ze ten artykuł jest wybitny i ze nadal z niecierpliwością czekam na kolejne noty, chociaż łezka kreci się w moim oku i spada ponad moja głowę, gdyż własnie na głowie chodzę tu w Australii.

    OdpowiedzUsuń
  2. P.S. Moja miłość do Ciebie właśnie została przypieczętowana gdy doszłam do zdania:

    'podróż to często najlepszy papierek lakmusowy uczuć.'❣

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. :*

      Następny post będzie w dużo mniej pesymistycznym duchu, więc od tej pory możesz spać spokojnie. :D (Tylko uważaj na psa).

      Usuń
  3. Twój Filozofnik to najlepszy dowód na to, że mimo powracających upałów, wychylasz czubek własnego nosa z lodówki i tak się poświęcasz dla 'sztuki'! I powiem Ci, że bardzo mnie to cieszy. Podawaj filozofię w rozsądnych dawkach, a będę tu częstym gościem xd Zapowiada się naprawdę dobrze ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. I propsuję zmianę czcionki nagłówka, grafik płakał xd

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ta czcionka jest od początku, ale z jakichś tajemniczych dla mnie względów czasem włącza się Comic. Może Blogger wyczuwa moje głęboko ukryte fluidy gimnazjalistki? D:

      Usuń
    2. Aż mi się przypomniała tona kiczu wylewającego się ze sławnego bloga emo Martynki na onecie <333 I to wcale nie są dobre wspomnienia wzrokowe...
      Może po prostu lepiej zrobić nagłówek jako grafikę, hę? U mnie się to sprawdza. Wiem z doświadczenia, że Blogspot lubi płatać figle ^^

      Usuń
    3. A myślałem, że ominie mnie robota. *smutna melodia na skrzypcach*

      Usuń